PROLOG

1802

Lady Juliana Tallant nie pamietala matki. Miala zaledwie cztery lata, kiedy markiza uciekla z kochankiem, a markiz Tallant polecil usunac portret wiarolomnej zony z blekitnego salonu. Teraz obraz, owiniety plotnem, tkwil na strychu, gdzie pokrywal sie coraz grubsza warstwa kurzu i zasuszonych pajakow. Cieplo i witalnosc markizy, tak wiernie oddane przez mlodego artyste, kolejnego z jej kochankow, skryly ciemnosci.

Ilekroc w domu robilo sie nazbyt ponuro, Juliana ukradkiem wspinala sie na strych, sciagala przescieradlo, ktore skrywalo hanbe jej matki, i godzinami wpatrywala sie w piekna twarz namalowana na plotnie. W rogu strychu stalo stare, popekane lustro, Juliana stawala przed nim w tych swoich przyciasnych sukienkach, wzbudzajac tumany kurzu stopami obutymi w atlasowe pantofle, i probowala doszukac sie podobienstwa miedzy wlasnymi rysami a twarza kobiety z portretu. Obie mialy takie same oczy, szmaragdowozielone ze zlotymi plamkami, male nosy i pelne usta, zbyt szerokie, by mozna je bylo uznac za klasyczne pieknosci. Juliana miala inny owal twarzy i kasztanowe wlosy charakterystyczne dla rodziny Tallantow, chociaz kiedys podsluchala, jak ojciec mowil, ze na pewno nie jest jego dzieckiem i ze trudno zrozumiec, jakim sposobem odziedziczyla po nim kolor wlosow.

– Nielatwo dziewczynce chowac sie bez matki. – To ciotka Beatrix uzyla tych slow w rozmowie z markizem, ale Bevil Tallant poslal wowczas siostrze spojrzenie, ktore mowilo, ze jest niemadra, i powiedzial, iz mala ma sluzbe i guwernantke, wiec czego wiecej moglaby chciec?

Tego szczegolnego letniego popoludnia Juliana smiertelnie znudzona lekcja francuskiego, ktory panna Bertie usilowala wbic jej do glowy, blagala na wszystko o pozwolenie wyjscia na dwor. Wreszcie znekana guwernantka wyrazila zgode i Juliana w podskokach zbiegla po schodach, nie reagujac na polecenia panny Bertie, wolajacej, zeby wziela parasolke i zachowywala sie jak mlodej damie przystoi. Mlode damy nosily czepki, nie biegaly po lakach porosnietych polnymi kwiatami, nigdy nie rozmawialy z dzentelmenami, ktorym nie zostaly przedstawione. Majac czternascie lat Juliana wiedziala, ze rola mlodej damy moze byc wyjatkowo wyczerpujaca i nudna. Byla urodzona buntowniczka.

Drzwi do blekitnego salonu byly uchylone. Przez brzek filizanek do herbaty dobiegl ja glos ojca. W Ashby Tallant bawila z wizyta ciotka Beatrix, co nie zdarzalo sie zbyt czesto.

– Widzialam sie z Marianne. Mieszka w Rzymie z hrabia Calzionim – mowila wlasnie niezamezna ciotka, odpowiadajac na pytanie markiza. – Pytala o dzieci, Bevil.

Markiz chrzaknal.

– Domyslam sie, ze chcialaby wrocic do Anglii i zobaczyc sie z nimi, lecz to niemozliwe, naturalnie.

Markiz chrzaknal ponownie. A potem zapadlo milczenie.

– Slyszalam, ze Joss bardzo dobrze sobie radzi w Oxfordzie – podjela Beatrix z ozywieniem. – Nie rozumiem, dlaczego nie poslales do szkoly takze Juliany. Jestem przekonana, ze tym razem by jej sie powiodlo. Wiesz, jak bardzo zalezy jej na tym, zeby cie zadowolic.

– Z checia bym ja poslal na pensje, ale to tylko strata czasu – zaoponowal markiz. – Ostatnim razem posluchalem twojej rady i widzisz, co z tego wyszlo, Trix! Ta dziewczyna jest naprawde nieokielznana, dokladnie tak samo jak jej matka.

Beatrix cmoknela z niezadowoleniem.

– Nie uwierze, ze Juliana zasluguje na tak bezwzgledne po tepienie, Bevil. Ten incydent w szkole to niefortunne…

– Niefortunne? Czytanie francuskiej pornografii? Powie dzialbym raczej, ze to skandal.

– To wcale nie byla pornografia – zaznaczyla Beatrix z calym spokojem. – Pare frywolnych historyjek obrazkowych przemyconych do szkoly przez ktoras z dziewczat. Poza tym gdyby Juliana miala ochote poczytac ksiazki tego rodzaju, nie musialaby daleko szukac. Wystarczy zajrzec do twojej wlasnej biblio teki, Bevil!

Markiz odchrzaknal po raz trzeci, najwyrazniej poirytowany. Juliana rozejrzala sie, sprawdzajac, czy w poblizu nie ma nikogo ze sluzby, po czym przysunela sie do wpolotwartych drzwi, zeby lepiej slyszec.

– Zawsze pozostaje malzenstwo – mowila z namyslem Beatrix. – Jest troszke za mloda, ale za kilka lat…

– Jak tylko skonczy siedemnascie – burknal markiz ze zloscia – wydam ja za maz i bedzie spokoj.

– Miejmy nadzieje – powiedziala cierpko siostra. – Marianne to nie pomoglo, prawda, Bevil?

– Marianne byla rozpustnica. – Bevil Tallant nie przebieral w slowach, mowiac o wiarolomnej zonie. – Stracila rachube swoich kochankow. Tak, a to jej nieodrodna corka. Zapamietaj moje slowa, Trix. Ona zle skonczy.

Rozmowa trwala, ale Juliana odwrocila sie, przemierzyla powoli wylozona czarnym i bialym marmurem sien i zeszla po szerokich kamiennych schodach frontowego wejscia rezydencji Ashby Tallant. Jak tylko wychynela z cienia portyku, uderzyly ja fale goraca, odbijajace sie od bialych kamieni. Twarz ja zapiekla. Zapomniala czepka i parasolki. Jutro bedzie miala jeszcze wiecej piegow.

Przeciela podjazd i ruszyla aleja wysadzana lipami, a potem przez lake w kierunku rzeki. Szla noga za noga pograzona w myslach. Nie rozumiala, dlaczego ojciec od zawsze chcial ja stad odeslac. Dzien w dzien spedzal z nia meczacy kwadrans, podczas ktorego relacjonowala mu, czego nauczyla sie na lekcjach. Instynktownie wyczuwala, ze tak naprawde wcale go to nie interesuje. Jak tylko rozlegalo sie bicie zegara, czym predzej ja odprawial, nie poswiecajac jej ani jednego spojrzenia. Sprawial wrazenie zadowolonego, kiedy poslal ja na pensje panny Evering i wyjatkowo zlego, kiedy ni stad, ni zowad wrocila do domu wbrew wczesniejszym ustaleniom. Teraz wygladalo na to, ze jesli chce go zadowolic, powinna wyjsc za maz. Najszybciej jak sie da. Pewnie moglaby to zrobic. Wiedziala ze jest ladna. Niemniej jakis cichy glosik mowil jej, ze bez wzgledu na to, co zrobi, ojciec i tak nie bedzie z niej zadowolony. Nigdy. Nigdy nie bedzie jej kochal.

Ruszyla sciezka wsrod trzcin rosnacych na brzegu rzeki. Tutaj, w poblizu wioski Ashby Tallant, woda z uwagi na liczne zakola zwalniala bieg i nieopodal wierzb tworzyla spore rozlewisko, w ktorym kaczki czyscily sobie piorka, a w plyciznach przemykaly ryby. Juliana odgarnela kurtyne z wierzbowych galazek i wsliznela sie w zlocisty polmrok.

Ktos juz tu byl. Kiedy jej oczy przyzwyczaily sie do cienia, spostrzegla chlopca, ktory pospiesznie zerwal sie na nogi, wycierajac dlonie o bryczesy. Byl wysoki i tyczkowaty, o wlosach koloru siana i twarzy pokrytej tradzikiem – zmora mlodzienczego wieku. Juliana stanela jak wryta i wpatrzyla sie w niego. Wygladal jak syn farmera, moze pomocnik kowala. Aczkolwiek z nich dwojga on byl wyzszy, spojrzala na niego z gory.

– Cos ty za jeden? – Przemowila chlodno i protekcjonalnie, nasladujac glos, ktorym ciotka zwracala sie do sluzacych i spodziewala sie, ze odniesie to taki sam skutek.

Jednakze chlopiec – a moze stosowniej byloby go okreslic mianem mlodzienca, bo musial miec przynajmniej pietnascie lat – usmiechnal sie, slyszac ten ton. Juliana zauwazyla, ze zeby mial bardzo biale i rowne. Sklonil sie niezrecznie, acz dwornie, co nie szlo w parze z jego zaplamiona trawa koszula i starymi spodniami.

– Martin Davencourt, do uslug, szanowna pani. A pani?

– Lady Juliana Tallant z Ashby Tallant.

Chlopiec mial doprawdy ujmujacy usmiech. Zrobily mu sie od niego dwie glebokie bruzdy na policzkach. A to z kolei odwrocilo uwage Juliany od szpecacych pryszczy i przywiodlo jej na mysl blask swiatla slonecznego na wodzie.

– Dziedziczka we wlasnej osobie? – Gestem reki wskazal kamienie, pozostalosci po starym mlynie rozrzucone w wysokiej trawie. – Usiadziemy?

Spojrzala na trawe i zobaczyla ksiazke, ktorej strony poruszal leciutki wietrzyk. Byly w niej wykresy i rysunki, a nieopodal lezal papier i olowek. Martin Davencourt najwyrazniej sporzadzal jakies szkice. W wysokiej trawie wsrod kamieni walaly sie tez kawalki drewna, sznurek i gwozdzie.

Juliana podniosla wzrok. Zorientowala sie, ze blednie ocenila pozycje spoleczna nieznajomego chlopca, i teraz czula sie niezrecznie.

Nie jestes z wioski? – spytala z pretensja w glosie. Martin Davencourt wybaluszyl oczy. Piekne oczy, pomyslala, zielononiebieskie, ocienione gestymi ciemnymi rzesami.

– A mowilem, ze jestem? Zatrzymalem sie w Ashby Hall. Sir Henry Lees to moj ojciec chrzestny.

Powoli podeszla blizej.

– Czemu nie jestes w szkole?

– Chorowalem, przykro mi. – Usmiechnal sie przepraszajaco. – Wracam do szkoly pod koniec lata.

– Do Eton?

– Harrow.

Juliana usiadla na trawie, wziela do reki kawalek drewna o dziwnych ksztaltach i zaczela obracac go w palcach.

– Probuje zbudowac fortyfikacje – wyjasnil Martin – ale nie udaje mi sie ustawic sciany pod wlasciwym katem. Matematyka nie idzie mi najlepiej.

Juliana ziewnela.

– O Boze, matematyka! Moj brat Joss byl taki sam jak ty, wciaz bawil sie olowianymi zolnierzykami i rozgrywal bitwy. Smiertelnie nudne zajecie.

Martin przykucnal przy niej.

– Jakie zabawy w takim razie preferujesz, lady Juliano?

– Jestem za powazna na zabawy – odparla wyniosle. – Mam juz czternascie lat. Za kilka lat pojade do Londynu i znajde sobie meza.

– Prosze o wybaczenie – powiedzial z blyskiem w oku. – Tak czy inaczej chyba nudno sie nie bawic. Jak w takim razie spedzasz czas?

– Och, tancze, gram na pianinie, haftuje i… – nagle zamilkla. To co wymienila, zabrzmialo dosc blaho nawet w jej wlasnych uszach. – Widzisz, jestem sama jedna – dodala cicho – wiec musze zajmowac sie sama soba.

– Na przyklad wymykac sie na wagary nad rzeke, gdy swieci slonce?

Juliana usmiechnela sie.

– Czasami.

Spedzila nad rzeka cale popoludnie. Siedziala w trawie, a Martin usilowal dopasowac do siebie kawalki drewna i zbudowac most zwodzony, przy czym czesto odwolywal sie do ksiazki i klal pod nosem. Kiedy slonce schowalo sie za drzewami, pozegnala sie, ale Martin ledwie oderwal glowe od swoich obliczen. W drodze do domu usmiechala sie, wyobrazajac go sobie, jak siedzi w wierzbowym namiocie do zapadniecia zmroku i zapomina o kolacji.